Kim jest Waldek Malina na co dzień? Zwyczajnym człowiekiem, jakich wielu można spotkać na ulicy. Pracownik ArcelorMittal Poland, czyli hutnik, a konkretnie – tokarz. Czterdzieści sześć lat na karku
Z Waldkiem Maliną, pasjonatem świata i dwóch kółek, rozmawiała Basia Sielańczyk.
Redakcja i korekta: Katarzyna Litwinowicz
Czyta: Katarzyna Litwinowicz
POSŁUCHAJ ROZMOWY >
Skąd się wzięła Twoja pasja?
To był taki typowy syndrom czterdziestolatka. Do czterdziestki byłem maniakiem wszelkiego rodzaju gier komputerowych, to był w zasadzie mój świat. W czasie wolnym praktycznie nie ruszałem się z domu, a wszelka aktywność fizyczna była mi obca. Są świadkowie – moja żona i koledzy.
Czyli to był dla Ciebie taki przełom w życiu?
Tak. Przyszła czterdziestka i z nią taka myśl, że przecież większa część życia jest już za mną, a ja nie zrobiłem nic i nie osiągnąłem niczego konkretnego: takiego, by ktoś mnie zapamiętał. I to było takie: „Wow! I teraz: co tu zrobić?”. Chciałem coś po sobie zostawić.
Bardzo ciekawi mnie, co było pierwsze. Czy podróżowałeś od dawna i pojawił się pomysł, by poznawać świat na dwóch kółkach, czy był już rower, a potem pomyślałeś sobie, że fajnie byłoby zwiedzić świat?
Najpierw był pomysł.
Pomysł na siebie?
Tak. I pytanie: co by tu wymyślić? Cholerka, pływać nie umiem – nie przepłynę kanału La Manche. Pomyślałem więc: „Słuchaj, Waldziu, wsiądź na rower i jedź nad morze”. To było sześć lat temu, teraz takie rzeczy są na porządku dziennym, a turystyka rowerowa zrobiła się bardzo popularna. Wtedy też na pewno nie byłem pierwszy, lecz pewnie dużo mniej było takich rowerowych wariatów. Powiedziałem w domu, że mam zamiar coś takiego zrobić.
Jak zareagowali?
„Wariat!” [śmiech]. No bo jak to jest możliwe, że dziesięć czy piętnaście lat siedzi przy komputerze, gra w gry… „W ogóle o czym ty mówisz człowieku?”. „Tata zwariował”. Ale ja się zbytnio nie przejmowałem. Nie miałem kasy, nie miałem roweru, więc poszedłem do komisu i za trzysta złotych kupiłem stary rower, który do tej pory działa. I choć niektóre elementy zostały wymienione ze względu na zużycie, to jest to ciągle ten sam stary rower i na nim zwiedzam świat. Po zakupie przyszedłem do domu i powiedziałem, że na tym rowerze jadę do Świnoujścia odwiedzić rodzinę. A w domu dalej: „Weź daj spokój, ojciec, zostań w domu, co ty się wygłupiasz”. Ale zawziąłem się. Bez treningu przede wszystkim. Przecież ja nie jeździłem wcześniej na rowerze, no, tyle co za młodu. Pojeździłem więc trochę po okolicy, żeby sobie przypomnieć jak się pedałuje i trzyma równowagę. Jakieś stare sakwy za parę groszy kupiłem, takie różne pierdoły, żeby coś mieć. Wziąłem urlop w pracy, wsiadłem w poniedziałek na rower i już w piątek byłem w Świnoujściu. Jazda nie sprawiła mi większych problemów i to zdziwiło mnie bardzo.
Byłeś zdeterminowany. Chyba masz mocną psychikę.
Tak. Do dzisiaj uważam, że mocna psychika dużo znaczy. Teraz przed podróżami też nie trenuję jakoś strasznie ciężko. Słyszę, że ludzie wybierający się w podróż trenują jeżdżąc po górach, pokonując wysokości, żeby się przygotować. Ja tego nie robię. Wiem, że mam gdzieś jechać, wykonać zadanie, które narzuciłem sobie sam i ma się to udać osiągnąć, tak po prostu. No i się zaczęło. Ten przejazd przez Polskę i dotarcie do Świnoujścia – tak mi się to spodobało że już wiedziałem, co chcę w życiu robić dalej.
Czy już wówczas należałeś do klubu rowerowego?
Nie. Wtedy nie wiedziałem nawet, że jakikolwiek klub istnieje. To były takie samotne początki. Później zacząłem podróżować po Polsce, troszeczkę zwiedzać nasz kraj. Choć wciąż nie objechałem wielu miejsc. Cały czas twierdzę, że człowiek po świecie jeździ, a przecież Polska jest przepięknym krajem i naprawdę życia by nam brakło, żeby wszystkie te fajne zakątki zobaczyć. Ale potem przyszło myśl, że pasowałoby jechać dalej i osiągnąć jeszcze więcej.
Właśnie. Jak było z tą pierwszą większą wyprawą? Jaki był pomysł i dlaczego taki?
Ukraina – żeby było trudniej, bo języka nie znam za bardzo. Troszeczkę rosyjski, ale to jest rosyjski, jakiego uczono nas w podstawówce, więc umiem się porozumieć, ale nie jestem zbytnio wygadany.
Rzeczywiście, dla wielu osób nieznajomość języka to jednak poważna blokada, jeśli chodzi o podróżowanie.
Ja się przekonałem, że język nie jest mi do niczego potrzebny. Dam przykład Mongolii, po której w tym roku podróżowałem na rowerze. Liczyłem na to, że tam będą mówić po rosyjsku, bo to też był kraj komunistyczny tak jak i Polska. Lata dziewięćdziesiąte – tak jak i u nas, komuna upadła. Tam po rosyjsku jednak ludzie nie rozmawiają: nie wiem, czy nie znają języka, czy po prostu nie chcą. No, może z małymi wyjątkami.
Jak się więc porozumiewałeś?
Przez te szesnaście dni, gdy tam byłem? Po mongolsku! [śmiech]. Nauczyłem się pięciu podstawowych zwrotów typu: „dzień dobry”, „do widzenia”, „proszę, zabierzcie psy” – to bardzo ważne zdanie, tych dzikich psów było mnóstwo i to było pierwsze, czego się nauczyłem. Nochoj chor, czyli: „zabierzcie te psy”.
Pamiętasz te wszystkie słowa?
Tak. Dokładnie cztery lat temu byłem w Gruzji i do dzisiaj ze dwadzieścia słów całkiem dobrze pamiętam. To gdzieś się tam zawsze wyryje w tej pamięci. Nie znając języka też sobie jakoś człowiek radzi. Ja umiem wytłumaczyć, o co mi chodzi, umiem poprosić o jakieś jedzenie, o nocleg, żeby mi pokazali drogę – nie sprawia mi to problemu. Bardzo lubię rozmawiać z miejscowymi ludźmi, a im więcej gadam, tym więcej się słówek uczę.
A czy miałeś pomysł na konkretny region świata, który chciałeś poznać?
To jest bardzo dobre pytanie. Postanowiłem się skupić na republikach byłego Związku Radzieckiego, czyli na wschodzie, nie zachodzie. Mnie nie interesuje zbytnio cywilizacja – Francja, Hiszpania – kompletnie mnie to nie kręci. Im bardziej bezludny kraj, im bardziej dziki, tym bardziej mi się podoba. Ja się tam najlepiej czuję, w takich właśnie klimatach. Pięć krajów zaliczonych. Nie jest to może za wiele, ale od czterdziestki się zaczęło, więc stosunkowo późno. I w każdym z tych krajów ci ludzie, mimo tego, że biedni – właśnie może to jest zaletą, że biedni – oni tam byli tak pozytywnie nastawieni do obcych! Szczególnie do Polaków, Słowian, do podróżników w ogóle. Dziwiłem się, że na przykład w Azerbejdżanie lubią Polaków. Wow! Że oni nas znają!
Czyli ostatnia była Mongolia, a przed Mongolią?
Zaczęło się od Ukrainy, tam po raz pierwszy na rowerze przekroczyłem granicę. Pojechałem z Sosnowca do Lwowa. Tam się trochę pokręciłem po okolicy i wróciłem do Sosnowca. Jak już coś liznąłem tej zagranicy, to zachciało mi się wyruszyć dalej. Dalej, żeby było trudniej. Wiec na kolejny wyjazd wybrałem Gruzję. Wtedy pierwszy raz pakowałem rower do samolotu, nerwówka była straszna. Bardzo dobrze wspominam Gruzję. I znowu mi się spodobało. W Gruzji ludzie są przyjaźnie nastawieni. Ale oni źle mówili o Ormianach, czyli o swoich sąsiadach, z którymi graniczą. „Do Armenii nie jedź, w ogóle daj spokój, my jesteśmy tacy przyjaźni, a Ormianie to ci na pewno krzywdę zrobią”.
I to Cię tak zaciekawiło, że postanowiłeś osobiście się przekonać?
Tak. Czemu oni mówią źle o tych Ormianach? Minął rok, no to może teraz Armenia. Zobaczymy, jak tam jest. Ormianie okazali się tak samo serdecznymi ludźmi. Ale wiedziałem, że mają konflikt z Azerbejdżanem, więc znowu zobaczmy, jak jest w Azerbejdżanie… Ormianie się aż tak źle o Azerach nie wypowiadają, ale Azerowie o Ormianach – to już była masakra. Wolałem się nie przyznawać, gdy pytali, czy byłem w Armenii. Konflikt między nimi rozpoczął się o Górski Karabach. Oni ciągle o Ormianach mówią, że to są tacy źli ludzie. Wręcz pałają do nich nienawiścią.
Jaka będzie Twoja następna wyprawa? Masz już jakieś plany?
Planów mam sporo, ale największym problemem jest to, że mam zwyczajną pracę, a w niej tylko dwadzieścia sześć dni urlopu na rok. Oprócz pasji rowerowej, która jest taka number one, są jeszcze góry. Góry zaczęły mnie coraz bardziej ciągnąć, nawet bardziej od roweru. Zaczęły się wysokie wspinaczki: Tatry, Alpy, w tym roku ruszam na pięciotysięcznik – próbuję zdobyć Kazbek, więc potrzebuję tak naprawdę urlopu i na samotną wyprawę rowerową, i na wyprawę w góry. A jest jeszcze rodzina. Próbuję to tak sobie równoważyć, żeby wszyscy – czyli ja i rodzinka – byli jakoś zadowoleni.
Są zatem priorytety, wiadomo.
Tak, ale marzeniem jest wyruszyć gdzieś na pół roku, może rok, jak będą jeszcze siły na emeryturze. Wtedy człowiek inaczej żyje, inaczej funkcjonuje, jest po prostu wolny w ciągłej podróży.
Jak te wyprawy wpłynęły na Ciebie?
Bardzo pozytywnie. Ja w ogóle jestem – uważam – pozytywnym człowiekiem, choć kiedyś nie byłem aż tak otwarty na ludzi. Mój krąg znajomych był bardziej zamknięty. Teraz poruszając się w kręgach rowerowych, górskich, ciągle spotykam ludzi o podobnych pasjach. My się nie znamy, ale siadamy i mamy o czym rozmawiać, mamy wspólne tematy.
Czyli pasja łączy.
Zdecydowanie. To też są ludzie aktywni. Nie tacy, którzy siedzą w domu, piją piwko i oglądają telewizję , tylko tacy, którzy chcą w życiu coś robić. Ja też jestem tak postrzegany. Gdybym mógł, to bym robił jeszcze więcej. W planach jest Bajkał, Kirgistan, Tadżykistan, gdzieś po głowie chodzi Czeczenia, czyli te małe republiki, którymi warto się zainteresować. Ciągle ten kierunek wschodni. Najwięcej kosztuje dotarcie do celu. A jak już się tam jest, to jest naprawdę tanio.
Ludzie sądzą, że dalsze wyprawy wiążą się z ogromnymi kosztami. Jak to jest naprawdę?
Mongolia była dość droga pod względem przelotu – tam już nie latają tanie linie lotnicze, lecz za to na miejscu było śmiesznie tanio. A na przykład Armenia: przelot, przejazd, pobyt, przywiezienie pamiątek – cały koszt – to było tysiąc sześćset złotych, a z kolei Azerbejdżan zrobiłem za tysiąc osiemset złotych.
Dużo przywozisz ze sobą pamiątek?
Tak, lubię dostawać drobne pamiątki od ludzi. Każda ma swoją historię. Ja na przykład uwielbiam herbatę, którą pijam litrami. Azerbejdżan to był iście herbaciany raj. Świeża herbata, woda z samowarów nalewana. Jadąc drogą, przez miasto czy wioski, co jakieś pięć kilometrów stali ludzie z samowarami i zapraszali cię na herbatę. Najpierw usiądź, napij się herbaty, a potem porozmawiamy. W Mongolii herbata mnie z lekka zaskoczyła. Nazywa się sute caj, z mlekiem i solą. Jak mi dali to spróbować pierwszy raz, to pomyślałem sobie: „Rany boskie, zaraz będzie cofka”.
Czy można ją polubić?
Po trzech dniach zostałem fanem. To było przepyszne! Mało tego, ta tłusta i słona herbata idealnie nawadniała organizm, wypijałem ze dwie czarki i zmęczenie mijało jak ręką odjął.
Podobno potrawy smakują w takich miejscach inaczej, ze względu właśnie na tamtych ludzi i klimat.
W Mongolii na przykład siedzi się w gerach, mylnie nazywanymi u nas jurtami: i tak jak mówisz, jest rodzina, piec i micha, w której się gotuje. Dostajesz herbatę w jednej, a masło w drugiej miseczce – bo do herbaty jest masło. Łyżką nabierasz masło, jesz to masło i przepijasz herbatą. Mleko z solą, masło. Mleko z solą, masło… i tak w kółko. Dodam jeszcze, że nie miałem żadnych problemów żołądkowych przez cały okres pobytu tam. Staram się integrować z ludźmi, u których przebywam. Podpatruję ich zachowania. Jeśli jedzą ręką, ja też jem ręką. Jedzą siedząc na podłodze – robię to samo. Jestem u nich gościem.
Szanujesz ich kulturę.
Tak i to bardzo. Nie chcę przenosić swoich zwyczajów.
Ale na pewno pytają Cię o Twoją kulturę, zwyczaje z Twoich rodzimych stron.
Zawsze zabieram ze sobą albumik trzydziesto-, czterdziestostronicowy, w którym pokazuję Polskę i moją rodzinę. Są zdjęcia z Tatr, znad morza, ze stanowiska pracy i tym podobne.
Nawiązujesz w ten sposób przyjaźnie.
Tak, to jest bardzo dobry wstęp do nawiązania rozmowy. Pytają mnie, czy mam żonę, wtedy mogę iść po ten albumik i pokazać, że tak. Wskazać na jego dzieci, wskazać na zdjęciach moją młodzież i już zaczyna się rozmowa. To jest takie proste. Zabieram też mnóstwo drobiazgów: smyczki, naklejki, opaski rowerowe na rękę, cukierki dla dzieci. Cieszy mnie, kiedy mogę się tym ludziom czymś odwdzięczyć. Żeby zapamiętali, że był tu u nich ktoś z Polski.
Na pewno masz w swoim domu takie miejsce szczególne na wszystkie pamiątki z podróży. Jest jakaś skrzynia, w której skrzętnie je ukrywasz, czy może leżą na wierzchu?
Leżą na wierzchu. Lubię się obudzić i spojrzeć na nie. Na ścianie wiszą różne rzeczy, przypomina mi się wtedy wszystko. Ale najważniejsza jest lodówka pełna wiszących na niej magnesów.
To już nie pytam, czy wisi tam też duża mapa świata.
O, widzisz, podróżuję z mapami. Świadomie nie używam GPS-u. To dla mnie za duże ułatwienie. Wolę mapy. I czasami gubiąc się, docieram w różne miejsca, których odwiedzić wcale nie planowałem, i tam się coś ciekawego dzieje, jakaś przygoda wydarzy. Jest taka nutka ryzyka, troszeczkę nerwów, ale to mi się właśnie podoba w tych podróżach. Takie planowanie, że się jedzie do hotelu, jest napięty grafik, że trzeba się gdzieś zjawić o czasie… Nie, to nie dla mnie.
Czy twoje wyprawy są jakoś szczególnie planowane, organizowane, czy jest to raczej pełen spontan?
Zaczyna się od wybrania kraju. Załóżmy, że w przyszłym roku chcę zwiedzić Bajkał. Ja się tak nie grzeję, żebym chodził i wszystkim opowiadał, bo i po co? Czasu jest jeszcze dużo. Może się coś wydarzyć, mogę sobie coś złamać. Jeśli mam wylot w maju, to zaczynam o tym myśleć w kwietniu. Jest Internet, sporo czytam, szukam ludzi. Staram się złapać kontakt z kimś z tego kraju. Na przykład jadąc do Armenii, pomyślałem sobie, że dobrze byłoby poznać jakichś Ormian. I tak doszedłem do wniosku, że u nas na targu handlują Ormianie – w Będzinie czy w Dąbrowie Górniczej. Pojechałem na ten targ, znalazłem handlarzy spodniami, miałem ze sobą mapę Armenii. Podchodzę, zagaduję, że wybieram się do ich pięknego kraju i czy mogliby mi dać jakieś wskazówki. A oni, że super, że do nich jadę. Zaprosili mnie do siebie do domu. Pogadaliśmy, opowiedzieli mi, co by warto było zwiedzić. Poprosiłem też, żeby w moim notesiku napisali kilka podstawowych słów i zwrotów po ormiańsku. Na przykład: „Jestem turystą. Przyjechałem z Polski”, „Czy mogę was prosić o nocleg?”. To bardzo mi pomagało. Ktoś tam znowu się cieszył: „O, to ty znasz Ormian? – Tak, mieszkają w Polsce”. W Internecie znalazłem dziewczynę z Mongolii mieszkającą w Ułan Bator, Nomio mieszkała kiedyś w Polsce, bardzo lubi Polaków i jest skłonna do pomocy. Napisałem do niej kilka maili i odpisała mi, żebym przyjeżdżał, bez problemu będę mógł u nich przenocować czy zostawić karton rowerowy. Zawsze z kartonem jest problem, bo rower trzeba poskładać i jechać dalej, ale pytanie: jak go przewieźć z powrotem?
Gdzie zostawiasz karton?
Różnie to bywa. Raz mnie zagadał taryfiarz, ale mówię mu, że „nie jeżdżę, człowieku, taryfami”, a on pyta, co zrobię z tym kartonem. Więc pytam, ile on chce za przechowanie. „W przeliczeniu około dwadzieścia złotych”. „Nie ma problemu, świetnie”. Datę sobie spisał, facet był dokładnie w tym dniu i o tej godzinie, karton na miejscu, a ja miałem spokojną głowę. Innym razem, jak jechałem do Armenii, to dostawałem się do niej przez Gruzję – bilety lotnicze były dużo tańsze. I potem z Gruzji trzeba było się przemieścić marszrutkami, czyli busami, do granicy z Armenią. Tam poskładać rower i jechać dalej. Jeden z kierowców wrzucił mój karton z rowerem na dach i schodzi. Ja mówię mu, żeby go przywiązał. On mówi, że nie trzeba, bo są takie relingi dookoła. Dobra. Wsiadł, jedziemy. W Gruzji jeżdżą jak wariaci. Tam wciska się gaz do dechy, przednie szyby popękane. Ja już przysypiałem w środku, nagle jakiś hałas, stukot za oknem, pisk hamulców, to się obudziłem. Kierowca się odwraca do mnie i mówi: „Polak, eta tam twój wielosiped” i pokazuje za okno. Patrzę, leży ten karton rozpieprzony na ulicy, samochody hamują… Wysiadam i płakać mi się chce. To jest pierwszy dzień, ja jeszcze do Armenii nie dojechałem, a bilet powrotny mam za trzynaście dni! Roweru nie widzę, bo jest w środku w kartonie. Ale widzę, że tu leży pęknięty kask, tam koło, tam śrubka, gdzieś siodełko – jednej rzeczy mi braknie i nie poskładam roweru. Pompkę gdzieś zgubię i już będzie problem. Na szczęście rower przetrwał prawie w całości, a karton w drodze powrotnej zastąpiłem opakowaniem z lodówki, które dostałem w sklepie.
A czy miałeś jakieś inne awarie rowerowe?
Dzięki temu, że mój rower jest taki prosty w konstrukcji i musiał upaść po stronie, gdzie nie ma napędu, przeżył upadek bez większych konsekwencji . Zgięła się jedynie sztyca od kierownicy, ale to był drobiazg. Znalazłem warsztat samochodowy, facet użył imadła, młotka i naprawił mi ją. Przebita dętka jest najnormalniejszą sprawą na świecie. Innym razem urwał się bagażnik, uniemożliwiając dalszą jazdę. Pospinałem na trytytki i znalazłem spawacza, który się trafi w każdej wiosce, i bagażnik pospawał. Były tylko drobne awarie, ponieważ ten stary metalowy rower ma tak prostą konstrukcję, że nie za wiele może się w nim popsuć. To jest jego zaleta.
Czy podczas tych wypraw spisujesz wszystko to, co się wydarzyło?
Mam ze sobą notesik, w którym całą podróż spisuję. Notuję codziennie to, co się dzieje, żeby mi gdzieś nie umknęło. Żeby pamiętać drobne rzeczy.
Kiedy najlepiej wybrać się na taką wyprawę?
Maj, czerwiec. Wtedy są tańsze bilety lotnicze. W zimie najtańsze, ale dla mnie zima odpada, bo to nie pora do jazdy na rowerze.
Jeśli chodzi o nasz kraj, jakie miejsca byś polecił na takie rowerowe wycieczki?
Mogę polecić miejsca, w których byłem. Później wkręciłem się już do klubu rowerowego Cykloza z Sosnowca i byłem z ekipą na przykład na Mazurach. Super! Jestem bardziej zagranicznikiem, ale reszta ekipy preferuje Polskę, robią tysiące kilometrów i mogliby opowiadać dużo. Mazury, Roztocze, rejon przy granicy z Ukrainą, Roztoczański Park Narodowy, Przemyśl, Zamość, Kazimierz nad Wisłą, Bieszczady. Uwielbiam Bieszczady i chętnie wracam.
O widzisz, a ja wybieram się niedługo w Bieszczady. Nigdy nie byłam i zawsze marzyłam, by je zobaczyć.
Spodoba Ci się. Polecam te rejony, ale poza sezonem. Tak na jesień, gdzie widać piękne kolory, krajobrazy i jest ta cudowna cisza.
Czego szukasz podczas tych wypraw? Co cię fascynuje? Krajobraz, natura, czy może bardziej ludzie, zawieranie przyjaźni, ich kultura?
Krajobrazy i natura są istotne, lecz na drugim miejscu. Preferuję kontakt z człowiekiem. Chcę zobaczyć, jak lokalsi żyją, jak sobie radzą, jak mieszkają. Pogadać z nimi, wczuć się w ich świat, wejść w ich skórę. Krajobrazy też, bo ja nie jestem fanem rzeczy, które stworzył człowiek. Jakoś nie interesują mnie kościoły czy przepiękne katedry. Jakaś góra, skała, która została wyrzeźbiona przez wiatr, zwierzęta, natura – to jest już dla mnie piękna sprawa.
Podróżujesz sam. Według Ciebie tak jest łatwiej czy trudniej?
Właśnie samemu jest trudniej. Jest sporo osób chętnych do mnie dołączyć, wiedzą, że byłoby już łatwiej z jakimś tam moim doświadczeniem. Ale ja nie szukam towarzysza. Podróżując samotnie nie jestem od nikogo zależny. Ktoś na mnie nie musi czekać, a ja na kogoś. Po kilku dniach mogą się zacząć konflikty, bo ktoś chce odpocząć, ktoś jest zmęczony. Są takie dni, gdy ja nie mam siły, i zamiast stu kilometrów – robię trzydzieści. Ktoś inny może w tym dniu mieć z kolei jakiegoś powera. Będąc w grupie, nie szukałbym też towarzystwa i nie poznawał ludzi. Pewnie przygody też by mnie szerokim łukiem omijały.
Mieszkańcy krajów, które odwiedzasz,też chyba śmielej do Ciebie podchodzą widząc, że podróżujesz sam?
Tak, ale ja po prostu lubię do nich zagadać, jestem otwarty na nich, i to jakoś tak samo wychodzi. Mając towarzysza, to bym sobie z nim gadał. Jest też zdecydowanie trudniej, bo muszę sobie sam radzić. Jeśli sam zaginę, muszę się sam odnaleźć, jeśli coś się wydarzy, muszę sobie z tym sam poradzić.
Jak długo trwają twoje wyprawy?
Najdłuższa była szesnastodniowa. Niby niewiele, ale też nie jest to mało. Ja cały czas jestem na rowerze. W Mongolii zrobiłem dziewięćset dwanaście kilometrów. Nie jest to dużo, Mongolia jest wielkim krajem, ale mogłem przez ten czas kilka rejonów objechać i poznać. Druga kwestia to oczywiście sprawa urlopu, który muszę tak zaplanować, by kilka celów w danym roku móc zrealizować w ciągu tych marnych dwudziestu sześciu dni.
Nie jesteś tak szalony jak niektórzy, by rzucić wszystko, pracę, i wyjechać w dal?
Nie, nie, nie. Priorytetem jest rodzina, jest dom. Nie mam takiej możliwości, choć przyznać muszę, że podziwiam ludzi, którzy się na taki krok decydują i rozumiem dobrze ich decyzję.
Czy rodzina nie chciałaby wyruszyć w taką podróż z Tobą? Czy na przykład Twoje dzieci mają taką pasję jak Ty?
Dzieciaki już są dorosłe i samodzielnie podejmują decyzję. Ja też nigdy nikogo do niczego nie zmuszałem. Na początku moja młodzież śledziła mnie w necie, jak się gdzieś tam przemieszczałem, aż w końcu w ubiegłym roku syn zechciał kupić rower. I zaczyna robić dłuższe trasy, jakieś maratony – spodobało mu się. Widocznie ta pasja sama do niego przyszła. Córka z kolei zaczęła jeździć na rowerze pod wpływem chłopaka. I zaczęło ją to bardziej interesować, bo i ojciec też coś fajnego robi. Tylko nic na siłę!
Czym są dla Ciebie podróże?
Obecnie całym życiem – takim innym życiem, odskocznią od codzienności. Wydaje mi się, że jeśli ktoś żyje takim życiem przyziemnym, czyli dom, praca, obiad, spacer z psem, i tak w koło Macieju, to nie jest żadne życie. Jeżeli jest taka perspektywa, że ja za miesiąc, dwa, gdzieś wyruszę, to już tym żyję, nakręcam się.
I na pewno zarażasz swoją pasją bliskich.
Nieznajomych również. Staram się. Sam też chodziłem kiedyś na różne prelekcje podróżnicze. W takim pozytywnym sensie zazdrościłem tym ludziom. I teraz robię to samo. Ja kogoś kiedyś posłuchałem i cieszy mnie, jak np. dzieciaki w szkole teraz mogą posłuchać moich opowieści i odważyć się na jakąś podróż. Może ktoś pójdzie w moje ślady.
Gdzie można Cię posłuchać i zobaczyć Twoje prezentacje?
Mam zaproszenia do szkół, do klubów podróżniczych, opowiadam o wyprawach w schroniskach górskich. Opisywałem początkowo swoją podróż po Armenii na Facebooku. Wtedy mi się w głowie nie mieściło, że mogę wyjść przed tłum, wziąć mikrofon i opowiadać. „Jak to, człowieku? Przecież ty nigdy nie występowałeś”. Pisać jest o wiele łatwiej. Kolega mi podpowiedział, że jest taki klub w Katowicach – Namaste – i że mógłbym tam opowiedzieć o swoich podróżach. I to on bez mojej wiedzy zadzwonił i umówił mnie na prelekcję.
Nie miałeś już potem wyjścia, gdy Twój kolega ustalił termin?
Właśnie o to chodzi. Byłem taki zły na niego, że aż strach! „Po coś ty mnie tam wkręcił, człowieku?”. Jak jechałem – to była niedziela, pamiętam – ręce mi latały. A później przez dwie godziny opowiadałem. A jak ktoś by mnie spytał, co opowiadałem, to nie pamiętałbym z tego nic. Byłem w takim amoku, szoku, że nie pamiętałem nic. Ale słyszałem, że klaskają, że się śmieją. No to myślę: nie jest źle. Tak się to zaczęło, więc dzisiaj dziękuję koledze, że mnie zareklamował.
Pamiętasz jakąś niebezpieczną sytuację, jaka miała miejsce podczas Twoich wypraw?
Szczególnie jedna utkwiła mi w pamięci. Noc z szakalami. W Azerbejdżanie byłem w gościnie u pewnych Azerów. To było zaraz po przekroczeniu granicy. Ściągnęli mnie z ulicy i zaprosili do domu. Chciałem spać u nich na podwórku w namiocie. Oni z oburzeniem mówią do mnie, że nie ma takiej opcji. Że w żadnym namiocie, bo u nich tam jest mnóstwo węży. No to powiedziałem, że prześpię się na tym podwórku w ich hamaku. „Czyś Ty chłopie oszalał?”, mówią. „Tutaj w nocy chodzą szakale i jest niebezpiecznie”. Lecz w któryś dzień pedałowania przeczytałem w przewodniku, że blisko jest bardzo fajne stare miasteczko, skansen, kanion, gdzieś wysoko w górach, na końcu drogi. Zjechałem więc z głównej drogi, by je zobaczyć. Niestety nie napisali, że to było trzydzieści kilometrów pod górkę. Stawałem, odpoczywałem, chwilę jechałem. Było około godziny osiemnastej, więc miałem świadomość, że do końca wieczora tam nie dotrę. Rozbiłem się więc nad rzeczką za jakimiś wzgórzami. Usypiam, a tu takie przenikliwe wycie.
Wiedziałeś już, że to są szakale?
No nie bardzo. Dopiero później przypomniało mi się, co mi mówili Azerowie, że całe stada tu grasują. Za chwilę słyszę to wycie jeszcze bliżej. Przerażony chwyciłem gaz, włączyłem latarkę i zauważyłem, że coś dotknęło ścianki namiotu. To były szakale! Gdy dotykały ścianki, darłem się, kopałem, krzyczałem. Była chwila spokoju, później znowu biegały i wyły, czując mnie, czyli świeże mięso, i to eksportowe z Polski. Miałem jeszcze wizje, bo to człowiek sam się przecież nakręca, że co to taki namiot. Skoczy jeden i drugi, pazurami rozedrze i wywleką mnie na zewnątrz. Co ja zrobię z nożem czy gazem? Nic. I tak całą noc to trwało. Uspokoiło się dopiero, gdy nastał ranek. Takich sytuacji było sporo.
A miłe wspomnienia?
To na pewno te związane z ludźmi, a jest ich całe mnóstwo!
Utrzymujesz jakieś przyjaźnie?
Tak. Z Gruzinami cały czas mam kontakt. Odwiedzam ich, w Gruzji byłem już cztery razy. Spotykamy się. Z resztą znajomych z innych krajów mam ciągły kontakt na Facebooku.
Są jakieś kraje, do których byś chętnie powrócił?
Tak, kilka. Nie całe kraje, tylko parę miejsc w danym kraju, które mi się bardzo podobały. Ale wiem, że tam nie wrócę. Takich krajów, miejsc, może być więcej. Jeśli mogę się wybrać na taką jedną podróż w roku, to wolę jechać i poznać coś nowego, a te wspomnienia zostawić, żeby nie było tak, że ja tam wracam i nagle coś jest inaczej, a wtedy moje wyobrażenie zaczyna się zmieniać i mam niesmak. Niech zostanie tak jak było.
Gdzie można śledzić Twoje wyprawy?
Ja jestem bardzo aktywnym człowiekiem. Ciągle coś robię, jestem w ruchu. Nie mam bloga, bo trzeba mieć na to czas. Nie usiedzę w domu. Zwykle informacje i zdjęcia wrzucam na Facebook.
Czy zamierzasz wydać kiedyś swoją książkę?
Powiem Ci szczerze, że tak się nad tym zastanawiam. Bo gotowce już mam, wszystko jest opisane z każdej podróży, więc materiał jest. Mój kolega, który mnie wkręcił do klubu Namaste, mocno mnie namawia na tę książkę i być może faktycznie się kiedyś zdecyduję.
W takim razie ja też na to czekam!
Byłoby bardzo fajnie coś po sobie zostawić.
A co porabiasz zimą? Wtedy też organizujecie wyprawy z klubu rowerowego?
Rowery w zimie troszeczkę siadają. Nie sprawia mi to większej przyjemności, choć zdarzyło mi się zimą jeździć. W stopy zimno, z nosa się leje. Skupiam się wtedy na górkach. Mam sporo znajomych, z którymi zawsze mogę wyruszyć na górskie zimowe wędrówki.
Masz dwie pasje i musisz je ze sobą pogodzić.
Tak i już się boję dorzucania kolejnych, zdarzyło mi się np. łazić po jaskiniach i już mnie to zaczęło kręcić. Pochodziłem trochę pod ziemią z kolegami, no fajnie, spodobało się. Ale ja się tego boję. Przecież kiedy ja na to czas znajdę? Wspinaczka po skałkach? Też była próba. Supersprawa. Ale na to wszystko potrzeba czasu, którego u mnie ciągle brak.
Próbujesz czegoś, bo lubisz nowości? Czy często mówisz sobie że nie, bo Cię to nie interesuje?
Właśnie chcę próbować. Nie czuję strachu. Życie jest tylko jedno i mało tego: ono strasznie przyspieszyło. Mam świadomość, jak szybko mi ucieka. Jest się człowiekiem aktywnym, ale z roku na rok może być gorzej, mogą na przykład wysiadać kolana, kręgosłup itd. i trzeba będzie aktywność ograniczyć. Takiej świadomości się nie ma w wieku dwudziestu lat, ona przychodzi z czasem.
Jakie cechy powinien mieć podróżnik taki jak Ty?
Pozytywne nastawienie do świata, do innych ludzi. To jest tak naprawdę podstawa. I odpowiednie myślenie, że wszystko się da zrobić. Ja się fizycznie nie przygotowuję do wypraw. Nie sprawiło mi problemów przejechanie dziewięciuset kilometrów, bo po prostu wiedziałem, że je przejadę. I jak do tej pory tak jest za każdym razem.
Po powrocie z wypraw jesteś maksymalnie zmęczony, zamykasz się w pokoju i mówisz, żeby wszyscy dali Ci święty spokój i odpoczywasz przez tydzień?
A gdzie tam! Właśnie jestem nabuzowany. Pierwszego dnia odczuwam trochę zmęczenie, bo wiadomo – przelot samolotem, przywitanie… Ale na drugi dzień jest power! Akumulator jest naładowany cholernie i przez dłuższy żyje się tym wszystkim.
Chcesz o tym opowiadać. Wydaje mi się, że Twoje prezentacje, na których opowiadasz o podróżach, to są takie kolejne Twoje wyprawy – przeżywasz wszystko jeszcze raz.
Bardzo dobrze to określasz. Przeżywam tę zakończoną wyprawę i czekam na kolejną. To nie musi być coś z wysokiej półki, ale cokolwiek, by nie siedzieć w domu i żeby się gdziekolwiek ruszać. I tak myślę, że ciekawie by było na którejś mojej prezentacji pokazać, jak ja wyglądałem wcześniej, zanim zacząłem podróżować i żyć aktywnie. Byłem wtedy z dziesięć lat starszy! Takie prawdziwe wspomnienia, zdjęcia, to wszystko właśnie zaczęło się od mojej czterdziechy. Dopiero teraz wiem, że żyję.
Czego Ci mogę życzyć?
Nie wiem, czego się życzy rowerzyście – chyba połamania szprych
W takim razie życzę Ci połamania szprych. I kolejnych wielkich wypraw – żeby Twój rower dawał radę.
Myślę że jeszcze po mnie komuś będzie służył. Może moim dzieciom? Muszę im przekazać, że kiedyś, gdy mnie zabraknie, mogą sprzedać wszystko – mieszkanie, samochód… A ten rower niech stoi. Jako pamiątka po ojcu. Nie wyobrażam sobie nawet, że mam jakiś fajny nowy superrower z amortyzatorami i że po wertepach jeździ mi się tak łatwo. Bo przecież ma być właśnie trudniej!